niedziela, 29 stycznia 2012

O dwóch taki, co aplikują puder


O tym, że pośpiech jest czasami zgubny
W dniu imprezy, o której pisałam TU, wpadłam do Douglas'a po pędzel do róży Essence, złapałam to co leżało w przegródce „Blush Brush” i dopiero w domu zorientowałam się, że kupiłam pędzel do pudru. Tym sposobem stałam się posiadaczką dwóch pędzli o tym samym przeznaczeniu, tego samego producenta (Essence i Catrice należą do firmy Cosnova).
Postanowiłam zatem je porównać.
foto by me
effects by Retro Camera
models by Cosnova
Pędzel Catrice jest klasycznie czarny, Essence bardziej młodzieżowy, włosie ma kolor różowy. Nie różnią się wymiarami, jednak rączka Catrice jest masywniejsza, a sam pędzel cięższy, lepiej leży w dłoni.
Oba kupujemy w plastikowym futerale, Essence jest klasycznie zamykany, jak etui na długopisy, Catrice posiadał zamek strunowy (który zepsuł się bardzo szybko i wyrzuciłam opakowanie). Przyznam, że bardzo mi się to rozwiązanie podoba, pędzle stają się dużo bardziej mobilne. Opakowanie i rozmiar dyktują też kształt główki pędzla, są bardziej płaskie niż tradycyjne pędzle. 

u góry pędzel firmy For Your Beauty, u dołu Catrice
u góry Catrice, u dołu For Your Beauty, którego używałam może trzy miesiące. 

Oba sprawują się lepiej niż pełnowymiarowe pędzle z rossmannowej serii For Your Beauty. Nie drapią, nie kruszą kosmetyków, nie zmieniają kształtu, a krótsza rączka nie jest dla mnie żadnym problemem.
Pędzelek Essence oprócz tego, że jest smuklejszy i lżejszy, jak widać na załączonych zdjęciach posiada mniej włosia, przez co jest bardziej miękki, ale też nabiera mniej produktu. O ile przy pudrze w kamieniu nie jest to tak istotne, a nawet daje większą kontrolę nad ilością nadkładanego kosmetyku, to w wypadku pudru sypkiego bywa irytujące. Trzeba się naprawdę nieźle namachać.

Różnica w rozmiarach i nasyceniu włosiem widoczna gołym okiem. 

Chociaż „test miękkości” przeprowadzony na policzku TŻ wygrał właśnie on. Nie jestem w stanie ocenić, jak zniesie pierwsze pranie, posiadam go zbyt krótko. Catrice spisuje się na medal, poza kilkoma odstającymi włoskami nie zmienił kształtu, nie linieje.

Podsumowując, mi bardziej odpowiada pędzelek Catrice, jednak jeśli ktoś poszukuje tańszej opcji, pędzelek Essence jest idealnym zamiennikiem. Jeśli szukacie pędzli podróżnych, też warto im się przyjrzeć, są dużo lepszej jakości niż tradycyjne chowane (mowa tu oczywiście, o pędzlach drogeryjnych ;)).

I na tym zakończę tę nieco chaotyczną recenzję porównawczą. Jak Wam mija weekend?


piątek, 27 stycznia 2012

Zużyłam i jestem dumna





Nie wiem jak Wy, ale ja zazwyczaj udając się w podróż czegoś zapominam. Jadąc na Święta do domu zapomniałam żelu do twarzy. Uznałam, że to świetna okazja by spróbować czegoś nowego. W drogerii dotarło do mnie, że nigdy nie używałam produktów firmy Soraya.
Nic. Nigdy.
A zatem kupiłam żel do twarzy, tonik i peeling. O peelingu opowiem Wam innym razem, tym bardziej, że nadal mam go sporo. Żel natomiast właśnie się kończy, postanowiłam więc poświęcić mu notkę.
Ale najpierw oddajmy głos producentowi:

Przeznaczony jest do każdego rodzaju skóry, która potrzebuje doskonałej pielęgnacji oraz skutecznej ochrony przeciwstarzeniowej. Idealnie oczyszcza skórę z zanieczyszczeń i makijażu, pozostawiając ją czystą i aksamitną w dotyku. Bogata receptura żelu oparta jest na najwyższej jakości Bio-składnikach, które charakteryzują się wysoką aktywnością biologiczną. Bio-Witaminy posiadają intensywne działanie odżywcze i ujędrniające. Pobudzają i wzmacniają skórę, dzięki czemu może się ona oprzeć szkodliwym wpływom czynników zewnętrznych i oznakom starzenia się. Bio-Minerały stymulują wzrost energii w komórkach oraz odpowiadają za prawidłowy przebieg procesów regeneracyjnych skóry. Usuwają oznaki zmęczenia i stresu, przywracając skórze witalność jędrność oraz blask. Działanie nawilżająco-łagodzące zapewniają Bio-Sacharydy, które tworząc delikatny film ochronny, który zapobiega nadmiernej utracie wody z naskórka. Żel pozostawia skórę idealnie oczyszczoną, pełną blasku, energii i świeżości. 

Jejku jej, jakie ja cudo kupiłam. Zmywa makijaż, oczyszcza, nawilża, ujędrnia, wzmacnia, usuwa oznaki stresu. A moja głupia cera się na nim nie poznała i za nic nie chce wyglądać tak jak powinna.

Jak to wygląda, każdy widzi, tubka, stawiana za zakrętce, ozdobiona zielono-niebieską grafiką, wszystkie informacje czytelnie i jasno podane. Żel pachnie kwiatowo, zapach jest dość intensywny, tak samo pachnie tonik.




Jak działa? I dobrze i źle. Owszem, makijaż zmywa, ale nie daje sobie rady z tuszem do rzęs, ani z kredką. Oczyszczanie dla mojej cery okazało się niewystarczające, nie jest to może inwazja, ale nieprzyjaciel rozpoczął zdecydowane działania zaczepne. Nie jest to kwestia zapchania, ale zbyt słabego działania. Za to skóra czuje się świetnie, po myciu nie czuję pieczenia ani ściągnięcia, klimatyzacja i mróz też nie dają się we znaki.
Prawdopodobnie kupię ten żel ponownie i będę używać na zmianę z czymś bardziej... wypryskomorderczym, na przykład z tonikiem Clinique. Podoba mi się poziom nawilżenia i ukojenia, no i moim wieku wszelkie obietnice działania przeciwstarzeniowo są na plus.

Jeśli szukacie czegoś nawilżającego, co sprawi, że Wasza skóra będzie się czuła dobrze, polecam. Ale jeśli potrzebujecie głębszego oczyszczania, to żel Sorai (??) może okazać się niewystarczający.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Dziś recenzji nie będzie


image via google


Mam okres i czuję się jak chory hipopotam, więc jedyną recenzją jaką jestem w stanie popełnić, byłaby analiza środków przeciwbólowych albo podpasek(a o tym przecież wszyscy chcecie poczytać). Zatem tylko trochę pomarudzę ;).

Czy Wy też macie tak, że jak kończy się jeden produkt, to zaraz kończy się pięć kolejnych? Dziś rano zużyłam do końca szampon, dezodorant ciągnie resztkami sił, w słoiczku z kremem widać dno, a tubka żelu do mycia twarzy jest już żałośnie chuda.  
Nie kupuję kosmetyków na zapas, więc czeka mnie wizyta w drogerii. Trochę zazdroszczę tym, które mają zapasy i gdy kończy się jedna tubka, sięgają do szafki po drugą i już. Co prawda w ich życiu brakuje tego skoku adrenaliny,  gdy nie wiadomo, czy wypłynie dość szamponu by umyć włosy, ale mają mniejszą szansę na wrzody ;). I większy wybór kosmetyków.
Jednak moja łazienka nie jest duża, a widok mnóstwa butli, butelek i buteleczek działa na mnie klaustrofobicznie. A jako rasowy leń nie wyobrażam sobie podnoszenia i przekładania tego wszystkiego w czasie porządków.

Kupujecie kosmetyki na zapas? Czy może posiadacie jeden krem, jeden żel i jeden balsam,  i dopiero po wykończeniu starego, nabywacie nowy? Który system wydaje Wam się lepszy?

sobota, 21 stycznia 2012

Piękny Koszmar albo Obiad z Cullenami.


W ostatniej notce zachwycałam się błyszczykami Essence z limitki Ballerina Backstage, teraz dla odmiany opiszę błyszczyk, który do gustu nie przypadł mi wcale. Był on częścią edycji limitowanej Eclipse, która pojawiła się w 2010roku(i moim zdaniem, nie była zbyt udana. Konia z rzędem temu kto pokaże mi fajne makijaże wykonane cieniami z tej limitki).
Kiedy go kupowałam byłam zachwycona, mimo że fanką Zmierzchu nie jestem, za duża ze mnie wielbicielka wampirów. Podobało mi się opakowanie, kolor błyszczyka, uznałam że warto spróbować. Ta malinowa czerwień kusila, błyszcząc subtelnie.
W domu okazało się, że ja i on nie umiemy się dogadać. Błyszczyk zbierał się w kącikach i wszystkich załamaniach, rozlewał poza kontur ust. Najpierw uznałam, że wina leży po mojej stronie i próbowałam, próbowałam, bo kolor naprawdę mi się podobał.
Nakładałam dołączonym aplikatorem, palcem, nawet pędzelkiem do ust, uważałam na ilość nakładanego produktu, nic z tego. Nadal wyglądałam jak pięciolatka, która dorwała się do kosmetyczki mamy.
Najlepsze efekty uzyskuję, gdy nałożę go starannie wytartym z nadmiaru aplikatorem, odczekam chwilę, po czym wytrę rozlewiska  i przetrę usta palcem. Jakieś pięć minut roboty.
Po pewnym czasie dałam sobie spokój. Błyszczyk to dla mnie produkt, który powinien nakładać się szybko i łatwo, męczyć mogę się ze szminką albo farbką. Gdyby dawał spektakularny efekt, albo bardzo długo trzymał na ustach, może bym się przełamała, ale Lunch z Cullenami ma typowo błyszczykową trwałość.
Podsumowując, gra nie warta świeczki.


piątek, 20 stycznia 2012

Koronki, drobinki i wspomnienie lata



Moje dwa ulubione błyszczyki, oba z serii limitowanej ( wcale nie jestem snobką). Seria nie zebrała bardzo pochlebnych opinii na blogach, ale mi bardzo się podobała. W końcu kupiłam z niej dwa blyszczyki, pierwsze od lat.
Trzeci, różowy, jakoś nie wzbudził mojego zainteresowania, ze względu na blady odcień.

zdjęcie eksperymentalne aplikatorów
Oba błyszczyki mają aplikator w formie małego pędzelka, bardziej precyzyjny i wygodniejszy w użyciu od tradycyjnych Essense'owych pacynek. Trochę sklejają usta, ale nie bardziej niż niektóre pomadki ochronne, podobnie jak one są w stanie znieść picie czy jedzenie, nie wysuszają. Schodzą równomiernie, nie grozi nam błyszczykowa obwódka. Za to zostają na szklankach i kleją się do włosów.
Szczerze mówiąc, byłam zaskoczona ich jakością.


On your gracil tiptoe to koralowy błyszczyk ze srebrnymi drobinkami. W tubce brokat jest bardzo widoczny, ale na ustach znika, zostaje tylko połysk i odrobina koloru.
Używałam go przez całe lato, jako uzupełnienie codziennego makijażu, teraz czeka na lepsze czasy. Kolor, jak dla mnie, jest typowo letni, w zimie wolę czerwienie.
Do a floating piruette, w tubce wygląda nieco strasznie, ciemny jagodowy kolor i srebrne oraz różowe drobinki. Na ustach jednak łagodnieje, przyciemnia je, ale tylko trochę. Jest świetny jako wspomagacz farbki, usta tak nie wysychają, nawet podczas długiego i wyczerpująceego wieczoru panieńskiego.
W tej chwili to moje ulubione błyszczyki, trochę żałuję, że nie ma tych odcieni w stałej ofercie. Z drugiej strony, można ich używać dwa lata od otwarcia, jest duża szansa, że w tym czasie znajdę kolejnych ulubieńców.  

wtorek, 17 stycznia 2012

Krokodyla daj mi luby

Zacznę od tego, że nie przepadam za pękaczami, czemu zresztą dałam wyraz w paru miejscach. Jednakowoż Krokodylek Wibo daje na tyle ciekawy efekt, że bardzo się ucieszyłam gdy Go-Flatter-Me sprezentowała mi go na Gwiazdkę (dziękuję Kochana!:*).

Bonnie&Clyde, Sherlock&Watson, Kawa&Papierosy,
 czyli duet idealny
Oczywiście, musiałam nabyć matowy lakier. Zdecydowałam się na Wibo, ale na próżno szukałam polecanego na ulotce białego matowego. W ogóle, dobór kolorów w, mających się chyba uzupełniać, kolekcjach So Matte i Crocodile Skin, jest dość dziwny. Wściekły róż? Rozgotowana brukselka? A do tego czerwony top? Albo, pardon my french, sraczkowaty?
Do mojego bordowo/krwistego topa pasował mi tylko szary, z tymże połączeniem zasiadłam do eksperymentów. Szary lakier rozprowadzał się dobrze, choć przy pierwszej aplikacji miał w sobie grudki. Pełne krycie uzyskałam już po dwóch warstwach. Poczekałam aż wyschnie i dołożyłam Krokodylka, malując nim jak normalnym lakierem jedną, ale dość grubą warstwę.

Oto co mi wyszło.
Mi się podoba. 
Krokodylek jest bardzo rzadki, ma tendencje do rozlewania się i barwienia skórek. Pędzelek jest dość wąski, ale wygodny.
Efekt pojawił się stopniowo, ale szybko i wzór rzeczywiście przypomina fakturę gadziej skóry. Na prawej dłoni był delikatny, na lewej wyrazisty, niemal podchodził pod „normalne pękacze”.
Stary krokodyl i krokodylątko?

Kolejny kawałek mnie, a gratis piękny widok na zafarbowane skórki. 
Przeczytałam kilka negatywnych wypowiedzi o trwałości tych duetów, ale u mnie trzymało się bardzo dobrze i długo. Dopiero trzeciego dnia pojawiły się pierwsze odpryski. Nieźle, biorąc pod uwagę, że nie używam żadnych wspomagaczy.
Posumowując, Crocodile Skin by Wibo to mój ulubiony rodzaj pękacza. O.  

niedziela, 15 stycznia 2012

Makijaż imprezowy czyli Eye of the night

W piątek byłam na imprezie firmowej, zorganizowanej zaraz po pracy, więc na ogólne zrobienie się na bóstwo miałam może pół godziny. Musiało to więc być coś prostego, co w razie czego można szybko poprawić i w dodatku coś, co sprawi że będę wyglądać jak człowiek. Bo na dokładkę byłam i jestem chora. A żaden makijaż nie wygląda dobrze w duecie z nosem a la Rudolf i ustami a la pustynny wędrowiec.
Oto czego użyłam:
tusz Clinique, róż Rose Ambre Bourjoi, eyeliner Essence Midnight in Paris, paletka Sephory 5.So PArisian!  Phisician's Formula Happy Booster Glow&Mood Boosting Powder, Carmex Moisture Plus, BB krem i mozaika Basic(nie mogę się doczekać kiedy ją wykończę!).
Wiem, że są osoby, które używają więcej do dziennego makijażu, ale jak na mnie, to straszliwa ilość ;)
Tę paletkę Sephory dostałam parę lat temu na Gwiazdkę i bardzo ją lubię. W skład wchodził: cień do powiek, eyeliner, szminka, konturówka do ust, tusz do rzęs oraz pędzelki. Niestety, nigdzie nie znalazłam informacji jakie to kolory. 
Tak, wiele widziała i wiele przeszła

Paletka ma już kilka lat, zatem szminka i eyeliner wyschły, tusz do rzęs dawno zużyłam, ale cień uwielbiam. Opisałabym go jako szampańskie złoto, pięknie rozświetla spojrzenie, podobny do niego jest cień w kremie Essence 01 It's magic. Niestety, strasznie się osypuje, co widać choćby po stanie paletki.Eyeliner był bardzo przyjazny dla początkującej użytkowniczki, natomiast szminka mnie onieśmieliła odcieniem. Jest to klasyczna matowa czerwień, jak dla femme fatale z filmów noir.


Do tego czarny eyeliner z Essence o jakże pasującej nazwie Midnight in Paris, i wydłużający tusz do rzęs Clinique High Impact Mascara. 

Na policzki róż Bourjois(Rose Ambre), który mam dłużej niż chcę się przyznać i rozświetlaczo-róż Phisician's Formula. Plus, oczywiście, BB krem i puder by to wszystko "przyklepać". W związku ze stanem okolic nosowo ustnych zrezygnowałam ze szminki i zadowoliłam się Carmexem, który dodał trochę koloru i nawilżał.
 
W zaaferowaniu makijażem nie zdążyłam zrobić dobrych zdjęć, niestety, ale to w sumie jest jeszcze całkiem przyzwoite.  
Na szczęście pojawił się TŻ i pomógł mi ogarnąć zdjęcia.
Zdecydowanie muszę kupić tusz pogrubiający.
A tu zamknięte oko.
Jak widać, koronkowa i skomplikowana robota :P

czwartek, 12 stycznia 2012

Kandyzowany imbir w kąpieli

Korzystając z poświątecznych wyprzedaży, zapolowałam na świąteczną kolekcję The Body Shop. Bardzo lubię ich kosmetyki, ale uważam, że ceny są tak wysokie, że aż śmieszne, i rzadko sobie na coś pozwalam. Żurawinowej linii już oczywiście nie było, ale ja chciałam kupić coś z serii imbirowej, wanilia w ogóle nie przypadła mi w tym roku do gustu. Ostatecznie kupiłam płyn do kąpieli i krem do rąk.
zauważyliście maleńskie piernikowe ludki na etykiecie?
Czyż nie są urocze?

Płyn zapakowany jest w klasyczną TBSową butelkę, nieco większą niż w przypadku żeli pod prysznic. Pachnie słodko, niemniej jednak imbirowo, a zapach jest na tyle intensywny, że przebija się przez katar, choć po wlaniu do wanny ulotnił się błyskawicznie. Warto powąchać przed zakupem, żeby potem się nie rozczarować. Butelka, jak widać na zdjęciu, ma ciepły kolor miodu, jednak sam płyn jest przezroczysty.
Do mojej wielkiej wanny wystarczyła jedna nakrętka(zawsze staram się to robić w ten sposób, rzadko wlewam coś wprost z butelki do wanny). Piany było mnóstwo, gęstej i treściwej, szkoda że bardzo szybko zniknęła. Według mnie, przetrwała może kwadrans. Dla porównania, piana wytworzona przez OS, choc bardziej napowietrzona, trzyma się około pół godziny.
Oczywiście, pewne znaczenie ma tu twardość wody i niewykluczone, że u Was produkt TBS zadziała lepiej.
Płyn nie zmienia konsystencji wody, po niektórych płynach czy kulkach staje się ona przyjemnie oleista, tu pozostała sobą. Nie zauważyłam też żadnych właściwości pielęgnacyjnych, mam wrażenie, że skóra była lekko przesuszona po wyjściu z wanny.
Gdybym zapłaciła za płyn pełną cenę, uznałabym go za bubel. Kwadrans piany za 39 złotych?! Bez żartów! Jednak 19zł sprawia, że patrzę na ten produkt z większą pobłażliwością. Zapewne za rok skuszę się ponownie, na tę lub inną wersję, a obecną butelkę zużyję z przyjemnością.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Drugie zderzenie z Wibo

Nigdy nie miałam żadnego produktu firmy Wibo, poza lakierem, kupionym przypadkiem. Ale, że ostatnio zostałam obdarowana pękaczem Crocodile Skin, a nie posiadam ani jednego matowego lakieru, uznałam że czas najwyższy to zmienić. Po czym uznałam, że marka zasługuje na bardziej dogłębne testy i kupiłam jeszcze tusz do rzęs i eyeliner.

subtelna estetyka toto nie jest, ale ta zieleń jest bardzo optymistyczna

Zielona tubka z granatowymi napisami to nie do końca to co w teatrzyku lubimy najbardziej, ale przecież nie opakowanie się liczy a wnętrze. Poza tym zieleń typu wściekły bambus łatwo znaleźć w czeluściach kosmetyczki.
Tusz ma pogrubiać rzęsy i stymulować ich wzrost, czyli wpisuje się w ostatnie trendy.  Pierwsze wrażenie było jednak nie najlepsze. Szczoteczka. Przypomina nieco tą z Define-A-Lash, jednak ma chyba krótsze włoski. Przez chwilę zastanawiałam się, czy one w ogóle tam są, czy też ktoś w drogerii splatał mi psikusa, ale jednak tak, są.
jak widać na tym zdjęciu, napisy nie należą do najtrwalszych
zbliżenie na szczoteczkę

Niestety, szczoteczka zawodzi. Mam dość długie i nawet gęste rzęsy, poza tym lubię bardziej naturalny wygląd, więc nie nakładam dużo tuszu. Wibo po jednej warstwie wspaniale wydłużyło mi piórka, ale posklejało je okropnie. A te grudki! Wyglądało to wszystko jak podręcznikowy przykład jak nie malować rzęs.
Zawzięłam się jednak, rozczesałam co mogłam, przez co moje oczy przestały wyglądać jak makijaż Kim Kardashian po ciężkiej nocy, i poszłam poczytać.
Kwadrans później byłam z powrotem w łazience, zmywając tusz jak najszybciej mogłam. Niestety, podrażnił mi oczy, co tłumaczy brak zdjęć, ale nie mam zamiaru używać go ponownie. Nie jestem w stanie wypowiedzieć się co do trwałości czy osypywania się, nie wspominając  o stymulowaniu wzrostu rzęs. Za to pandę tusz robi piękną, jeśli więc z jakiegoś powodu chcecie się wystylizować na zapłakaną, polecam.

środa, 4 stycznia 2012

Jeśli mamy środę, to będzie o maseczce.

Po naprawdę pozytywnych doznaniach, związanych z maseczką pomarańczową, a opisanych tutaj, postanowiła eksperymentować dalej. W Douglasie koło mnie wybór maseczek chusteczkowych był właściwie żaden- pomarańczowa, aloesowa i miętowa. Aloesu nie lubię, pomarańczę już wypróbowałam, wybór był prosty. Opakowań bardzo staram się nie oglądać.

Maseczka ma głęboko oczyścić pory, zlikwidować nadmiar tłuszczu na skórze, orzeźwić i zlikwidować stres. A wszystko to w pięć minut. Nie bardzo łapię jaki nadmiar tłuszczu można mieć na skórze, jeśli zgodnie z zaleceniami oczyściło się ją przed położeniem płatka, ale ja truskawki cukrem posypuję.
Zielona chusteczka miło pachnie miętą (jak zielona Orbit), jest bladozielona, ozdobiona nadrukiem listków. Tak żebym na pewno wiedziała jaką maseczkę stosuję.
Zaraz po nałożeniu poczułam miły, kojący chłód, potem lekkie mrowienie, ale nie było nieprzyjemne. Nie minęło jednak dopóki nie zdjęłam chusteczki z twarzy. Po zdjęciu płatka skóra była lekko zaczerwieniona, ale nie podrażniona, a rumieniec szybko zszedł.
Miętowa wersja nie działa na moją skórę tak spektakularnie jak pomarańczowa, cera wyglądała jak po innych maseczkach. Nie jest to zły wynik, ale zachwytów nie ma. Poza tym wysuszyła mi skórę, krem okazał się niestety koniecznością.
Z drugiej strony żadnego zrywania czy zmywania z twarzy glinki (po tym zawsze, ale to zawsze muszę myć umywalkę), chusteczki są naprawdę wygodne w użyciu. Na wyjazd- idealne.

wtorek, 3 stycznia 2012

Tragikomedia zdroworozsądkowa, czyli jak nie zrobiłam zakupów

zdjęcie znalezione przez google.com

W mojej Naturze pojawiła się limitka Catrice Welcome to Vegas. Trafiłam na nią przypadkiem, sprawdzałam czy może jakimś cudem nie objawiła się Cyrk z Essence. Wystawka była już mocno przebrana, poza błyszczykami stało tam tylko kilka opakowań pudru. W pierwszej chwili, zwiedziona sama nie wiem czym, chyba buźką tej pani w pudrze, złapałam puderniczkę I ruszyłam do kasy. W połowie drogi naszły mnie wątpliwości.
Właściwie po co mi ten puder? Nawet bez sprawdzania testera widziałam błyszczące drobinki. A ja przecież mam alergię na błysk I brokat. W szufladce w domu leży rozświetlacz z Essence, puder w kamieniu z Physicians Formula I sypki  Vipery, w kosmetyczce tkwi właściwie niezniszczalna mozaika z Basic. A zatem po co?
Czasem sama nie lubię mojego zdrowego rozsądku.
A zatem pokicałam z powrotem do szafy Catrice I grzecznie odłożyłam puder na miejsce. Po czym naprawdę, naprawdę szybko pokicałam do wyjścia, gdzie trafiłam na reklamę promocji “lakiery Kobo 2 za 1”. Co chyba oczywiste pognałam do szafy Kobo.
Lakiery kusiły, oj kusiły, nazwami. No bo jak tu nie skusić się na Ametyst albo Wenecką Różę? I kiedy już prawie włożyłam do koszyka dwie buteleczki, zdrowy rozsądek zaatakował ponownie. Kolorystyka lakierów Kobo ogranicza się do różów, czerwieni I fioletów, czyli odcieni których niemal nie używam. Co z tego, że Ametyst to piękny kolor, skoro użyję go może raz? A Wenecka Róża, choć cudna, to kolor, którego na paznokciach nie znoszę. Mam jeden blady róż i, pomijając jego jakość, nie używam go, bo mnie denerwuje.
Odłożyłam oba lakiery i podjęłam drugą, tym razem udaną, próbę opuszczenia Natury. Czułam się trochę dziwnie, wychodząc z pustymi rękami, poza tym moje walki wewnętrzne przyciągnęły uwagę pani ochroniarz.

niedziela, 1 stycznia 2012

Grudniowe zużycia

Czy jest tego dużo? Sama nie wiem. Według mnie, poszlo mi całkiem nieźle, nawet udalo mi się zużyć coś z kolorówki:


- żel do mycia twarzy Be Beauty- opisany przeze mnie TU
- balsam oliwkowy Yves Rocher - bardzo sympatyczny, ale na zimę nieco za lekki
- tonik Clinique 3 steps- mój KWC, Graal Kosmetyczny czy jakkolwiek chcecie go nazwać. Uwielbiam go  za cuda, jakie wyczynia z moją skórą i juz się szykuję do kupna kolejnej butelki.
- Joanna szampon, druga butelak, trzeciej zapewne szybko nie kupię. Nie jest  zły, ale w zimie wolę szampony zapewniające lepszą ochronę przed czynnikami zewnętrznymi.  Nawet takiej przy takiej pogodzie jak dziś.
- anyperspirant Lady Speed Stick- ot, dezodorant. Ani nie zachwyca ani nie zniechęca, porządny przeciętniak.
- Maybelline tusz do rzęs Colossal - bardzo go lubię, na pewno do niego wrócę. Nie przeszkadzała mi ani duża szczoteczka, ani to, że tusz na początku był bardzo mokry.
- Essence All eyes on me - wysechł, zaczął podrażniać oczy, po prostu całym sobą mówił, że jego czas dobiegł końca. Szkoda, bo bardzo go lubiłam. Zielony odcień wycofano ze sprzedaży, nad czym bardzo ubolewam, bo ciężko ten kolor znaleźć.