środa, 30 listopada 2011

Faworyci i ci co wypadli z łask - ulubieńcy listopada

 A zatem kończy się listopad, czas na ulubieńców. Żeby nie było zbyt nudno postanowiłam dodać produkty, które najbardziej rozczarowały mnie w tym miesiącu.
Oczywiście, to że dany kosmetyk nie sprawdził się u mnie, nie znaczy że i dla Was będzie zły. Ba, może nawet się okazać, że mój Rozczarowywacz miesiąca jest Waszym ulubieńcem. To normalne a nawet pożądane, gdyby wszystkim pasowało to samo, byłoby strasznie nudno :).

Ulubieńcy:


Lush Honey I washed the kids- cudownie pachnie toffi i miodem, najlepsza rzecz do mycia po długim męczącym dniu, kiedy jest tak szaro. Chwilowo wolę je od mydła owsiankowego, bo nie zawiera w sobie peelingu, więc nie drapie. Swoją drogą, nie mam pojęcia jak zużyję ten wielki kawałek.
Pędzel do pudu Catrice- za idealny kształt i miękkość. Kolejny miesiąc mija a to wciąż mój ulubiony pędzel(nie żebym miała jakąś ogromną kolekcję).
La Roche Posay krem- opisywany tutaj. Mój heros, który po raz kolejny stanął na wysokości zadania i uratował moją skórę, prawdziwą damsel in distress po kontakcie z maseczką Le Rival de Loop. To naprawdę ostatni raz, kiedy o nim wspominam- obiecuję!
Rimmel Birthday Suit – najbardziej nudowa szminka jaką posiadam i jedyny nude który mi się podoba. Lubię sposób w jakim dopełnia makijaż, nie będąc zbyt widoczną.
Lioele Bb krem- tu jako reprezentant bb kremów w ogóle. Nie lubię podkładów, nie umiem sobie dobrać odcienia, nie ufam im, ale bb kremy uwielbiam.
Tusz do rzęs Clinique- na zdjęciu próbka, w szufladzie na rozpakowanie czeka pełnowymiarowe opakowanie. Nie czuję jak rymuję ;). Moje rzęsy nie potrzebują agenta do zadań specjalnych, a efekt jaki daje ta maskara jest w miarę naturalny.

Klapy:

Essence All about cupcake- podoba mi się kolor i konsystencja, nie podoba mi się to, że szminka wchodzi w każde załamanie ust, podkreśla każdą skórkę. Kupiłam ją jako bezpieczny produkt do szybkich poprawek, ale bez starannej aplikacji robi krzywdę.
Rival de Loop maseczka nawilżająca z miodem i migdałami - szczypała podczas aplikacji, nie nawilżyła (musiałam po niej użyć kremu) i wysypało mnie po niej. Czyli trzy razy nie.
Essence korektor manicure w markerze - rozmazuje lakier, tak że pól paznokcia mam pokolorowane, a końcówki należałoby właściwie wymieniać po jednym razie. Patyczek do uszu zamoczony w zmywaczu spisuje się lepiej i jest bardziej precyzyjny.  

poniedziałek, 28 listopada 2011

Zużyłam i jestem dumna edycja listopadowa

Koniec miesiąca, czas pochwalić się wykończonymi kosmetykami. Więcej już mi się wykończyć nie uda, chyba, że saszetkę jakiejś maseczki.
Jestem bardzo zadowolona, trzy z nich należą do Łazienka Projekt. Chyba widzę światełko na końcu tunelu, jednak jest to bardzo długi i ciemny tunel.


Łazienka Projekt


  1. sól OnLine o zapachu morskim. Sól jak sól, trochę barwiła wodę, dawała zapach. Przyjemny produkt, w dodatku unisex, ale nic nadzwyczajnego.
  2. Piasek do kąpieli Powitanie z Afryką- pięknie pachniał imbirem, barwił wodę. Zapach utrzymywał się naprawdę długo, na pewno do niego wrócę.
  3. Męski żel pod prysznic Adidas- wykończony przez mego TŻ. Na zdjęciu widać jeszcze trochę w opakowaniu, ale nie da się już tego wycisnąć. Wydajny i praktyczny, można go stosować jako szampon. Żadne z nas nie było fanem zapachu.

Reszta:


  1. masło do ciała TBS jagodowe- nie pasował mi zapach, za to konsystencja jak najbardziej. Idealne na jesień.
  2. szampon Shauma – kupiony przez TŻ. Takie zwyklak, nie mam mu nic do zarzucenia, ale też nie zachwycił. Wiem, że w razie czego jest bezpiecznym wyborem.
  3. maseczka Montagne Jeunesse - trochę na wyrost bo użyłam jej tylko raz, ale jestem tak zadowolona z efektów, że trafia na listę ulubieńców.

niedziela, 27 listopada 2011

Na szary smętny dzień

najlepsza jest maseczka i serial do oglądania. Postanowiłam wreszcie wypróbować Montaigne Jeunesse Face Tonic z olejkiem pomarańczowym i witaminą C.


Zacznę od tego, że opakowania tej firmy to jakieś koszmarki, przez wiele lat odstraszały mnie od spróbowania. Kolory, kompozycja, te twarze jak potworki! Ten egzemplarz tez przeleżał w mojej szufladzie parę dobry miesięcy i nie był stanie mnie skusić. W końcu się przemogłam i dobrze.
Maseczka ma formę chusteczki nasączonej płynem. Producent twierdzi, że forma jest niespotykana, no niech mu będzie, ja już parę takich maseczek widziałam. Wygląda niemal jak na zdjęciu, różni się tylko kolorem, jest żółta. Pachniała świeżymi cytrusami, trochę jak pomarańcze, trochę jak grejfruty, smakowicie i orzeźwiająco. Po wyjęciu trzeba tylko wykonać test alergiczny, zerwać delikatnie kawałek maski zasłaniający usta i można nakładać.
Pierwsze co poczułam to miły kojący chłód, poza tym nic. Żadnego pieczenia, ściągania czy gorąca, tylko zapach cytrusów i ja. Z maseczką na twarzy można spokojnie chodzić i siedzieć. Po dziesięciu minutach zdjęłam płatek, rozsmarowałam resztki płynu i przemyłam twarz zimną wodą.
Moja skóra zdecydowanie wygląda na bardziej promienną i zrelaksowaną, w dodatku maseczka naprawdę świetnie nawilża. Nie stosowałam kremu nawilżającego, a zazwyczaj muszę, nawet po nawilżających maseczkach. Poza tym resztki produktu bardzo łatwo usunąć z twarzy, nic nie zostaje i nie zapycha.
Działań długofalowych, jeśli jakieś są, nie mogę ocenić po jednym użyciu, ale że na jednym się nie skończy, w przyszłości zaktualizuję tego posta. Podoba mi się forma, chusteczka jest zdecydowanie mało „bałaganiarską”, zapach i działanie. Postaram się tylko nie przyglądać opakowaniom.

A w ramach relaksu, muzyka. Jedna z moich ulubionych piosenek mojego ulubionego zespołu.  


sobota, 26 listopada 2011

TAG: Kosmetyczne Must Have

Tag Kosmetyczne Must Have
Czuję się otagowana przez Bliźniaczki 09 :)
Nie mam problemu z wyjściem z domu bez makijażu, zwłaszcza gdy pogoda taka jak teraz. Z tej listy tylko punkty 1 i 2 to rzeczy, bez których nie mogę funkcjonować. Ale staram się malować, kiedyś muszę zużyć te wszystkie kosmetyki!



  1. żel do mycia twarzy- dla mnie produkt numer jeden. Nie położę się spać bez umycia twarzy, ani nie wyjdę z domu. Ten żel, choć nie pozbawiony wad, bardzo lubię. Pisałam o nim TU
  2. krem do twarzy- bez niego moja skóra najpierw jest ściągnięta, a potem się świeci. Bardzo lubię ten- przyzwoity filtr i nawilżanie, szybko się wchłania, nie pozostawia lepkiej warstwy.
  3. Puder do twarzy- mam tłustą cerę i puder bardzo podnosi poziom mojego komfortu psychicznego. Ten jest z Bourjois i byłby cudny, gdyby nie źle dobrany odcień (nigdy nie ufać konsultantkom w Douglasie).
  4. Tusz do rzęs – zwłaszcza kolorowy, bo dzięki niemu w pół minuty mam jakiś makijaż oka.
  5. Produkty do ust- szminkę ochronną mam zawsze przy sobie, staram się też mieć coś kolorowego. O tym błyszczyku z Inglota przypomniałam sobie niedawno, a jest świetny. Sam tworzy makijaż.  

    I to by było na tyle.

piątek, 25 listopada 2011

Ranging przystojniaków

Zauważyłam, ze wszyscy wybrani przeze mnie faceci mają ponad trzydziestkę i chyba żadnego nie można nazwać klasycznie przystojnym. No i niemal każdy gra głównie złych facetów. Ale młodsze gwiazdy rzadko robią na mnie wrażenie. Nie wrzucilam zdjęcia Deppa, bo to aż zbyt oczywiste.  
Podobne typy znalazłam tylko u Krzykli . 

Oto moje typy.


Victor Cassel - tak brzydki, że aż przystojny. Fenomenalny w Braterstwie Wilków, na zawsze pozostanie dla mnie dekadenckim arystokratą.




Alan Rickman - ktoś porównał jego głos do aksamitu i zgadzam się z tym w pełni. Mógłby czytać instrukcje obsługi pralki, a ja słuchałabym oczarowana.




Sean Connery. Niektórzy faceci sa jak wino, im starsi tym lepsi, a Sean to najlepsze z tych win;). No i ten akcent :)




Gary Oldman - wszystkie jego kreacje zapadają w pamięć, nieważne czy gra wampira, terrorystę czy inkwizytora. 



Sasha Roiz - kanadyjski aktor przez którego ogladam serial Grimm. To spojrzenie! Ten akcent! Mignął mi wcześniej w kilku innych serialach, ale dopiero przy Grimm zwróciłam na niego uwagę. 


Alexander Skarsgård - moim zdaniem, bije na głowę wszystkie inne telewizyjne wampiry. Nawet w dresie wygląda seksownie.


Sean Bean  specjalista od ról nie do końca dobry facetów i mój ulubiony przeciwnik Bonda. Nawet jego wielki nos mi się podoba. 

Wiem, że już niemal wszystkie zrobiłyście ten tag, dlatego nie nominuję, ale z chęcia poczytam Wasz opinie o moich ciachach. Może trochę stare, ale na pewno nie czerstwe!

czwartek, 24 listopada 2011

Prawdziwa miłość krwawej Mary

Jak co roku, Essence wypuściło wampiryczną limitkę(Moonlight w 2009,Eclipse w 2010), która jest już dobrze udokumentowana w blogosferze. Dorzucę swoje trzy grosze, no bo dlaczego nie? Ta edycja nie jest powiązana z sagą Zmierzchu, co dla mnie, wychowanej na Stokerze i Rice, stanowi plus.

nieco normalniejsze zdjęcie tubek. Wyglądają jak błyszczyki, prawda?

Czerwonokrwiste usta do końca nocy! nowy błyszczyk pokryje twoja usta niesamowitymi odcieniami czerwieni i różu. odporny na rozmazywanie zapewni perfekcyjny look przez długi czas. dostępny w odcieniach:in 01 bloody mary i 02 true love. 
cytat pochodzi ze strony Essence
Kochane Essence, dlaczego nazywasz błyszczykiem coś, co jest farbką do ust(i tak jest podpisane na tubce), a więc z definicji matowe? I dlaczego uważasz, że fuksjowy róż i winny fiolet to krwista czerwień i róż?
Widać są rzeczy, których nie pojmą nawet filozofowie.
Od kiedy zobaczyłam obrazki tej edycji zastanawiałam się, jak będzie się nakładać farbka, zamknięta w małej, błyszczykowej tubce? Tradycyjne aplikatory wydawały mi się mało precyzyjne i niepraktyczne. Zastosowane rozwiązanie uważam za genialne- użyto typowego aplikatora:
aplikator z 01 bloody mary.
 Kompozycyjnie to zdjęcie mnie przeraża.
dzięki czemu możemy nie tylko precyzyjnie nałożyć farbkę, ale dozować jej ilość. Za to należą się Essence brawa!
Oczywiście, kupiłam obie wersje. 01 bloody mary to fuksjowy róż, który po zaschnięciu blaknie nieco, 02 true love to fiolet, mi kojarzy się z ustami zafarbowanymi mocnym czerwonym winem.
Kolory zdecydowanie nie dla wszystkich, zwłaszcza 02, szkoda, że nie zapewniono testerów.
Jedną warstwę, roztartą po nałożeniu palcem, można moim zdaniem, nosić na co dzień, ale trzeba uważać. 01 jest przyjaźniejszym odcieniem, natomiast 02 z łatwością może zamienić w trupa(ew. właśnie-wypiłam-butelkę-wina).
wiem, że swatche powinny być na ustach, ale właśnie zwalczam resztki wysypu po maseczce z Rival de Loop i nie chcę Was straszyć. Halowe'en już było. Zamiast tego, farbki i delikatne żyłki na nadgarstku- bardzo wampirycznie ;)
Farbki, jak to farbki, wysuszają usta, balsam nawilżający to mus. Trwałością nie różnią się od tych z limitki You rock!. Schodzą dużo ładniej od farbki z Catrice, blakną w miarę równomiernie. Pachną też podobnie, słodko jak cukierki. Obie bardzo mi się podobają, choć na razie nie mam pomysłu, gdzie, poza sesjami RPG, mogłabym użyć true love. Sugestie?

Kupiłyście coś z Vampire's Love? A może nie pociągają Was limitowane edycje?Co o niej sądzicie?

środa, 23 listopada 2011

Odrobina horroru na codzień


W dzisiejszej notce powieje horrorem, ostrzegam. Będzie mowa o potworach pożerających mózg.
A zaczyna się tak niewinnie…


Smoky Eyes 06 violet romantic i Effet Lumiere 41 Les Bruns Cuivres

Od trio cieni do powiek firmy Bourjois(po lewej nowa wersja, po prawej poprzednia). Na pewno widziałyście je w drogeriach, ale chyba nie są zbyt popularne- nie widziałam wielu recenzji w blogosferze. Prawdę mówiąc, nie widziałam ani jednej. 
Sama używam produktów Bourjois od kiedy pamiętam, moje pierwsze cienie do powiek pochodziły z tej firmy. Bardzo je lubię za ładne wykończenie, przemyślane kombinacje kolorystyczne i trwałość. Cienie są właściwie niezniszczalne! 


cień mam od... dawna.
Pochodzi z czasów, gdy cienie nie musiały mieć terminu przydatności.
Stan opakowania i samych cieni widać na zdjęciu, a nie jestem osobą uważną i kilka spotkań z podłogą to trio zaliczyło.
A zatem, każde trio to trzy kolory, zamknięte w zgrabnym plastikowym pudełeczku. Do każdego dołączona jest pacynka, którą od biedy można się  posłużyć, ale lepsze będą palce czy pędzel. Zazwyczaj mamy cień bazowy, drugi nieco ciemniejszy, oraz jasny, wszystkie utrzymane w tej samej tonacji. Są to cienie dla dam, a jak wiadomo damy nie noszą ostrego makijażu, odcienie płynnie przechodzą między siebie, wyraziste, ale nie mocno napigmentowane- krzywdy sobie nie zrobimy, ale fanki wyrazistego makijażu będą niezadowolone.
Moim zdaniem, to idealne cienie dla osób początkujących, albo dla pracujących w miejscu, gdzie makijaż jest źle widziany. Używanie ich to prawdziwy nobrainer, zwłaszcza że do każdego opakowania dołączono przejrzystą instrukcję.  
Przyznam, że przez dłuższy czas tak ich używałam, ostatecznie komu chce się myśleć o szóstej rano? A tu pod ręką takie szybkie i dobre rozwiązanie, czemu nie użyć? Taki makijażowy zombie mode. Niby nic niebezpiecznego, ale powoli się przyzwyczajasz, a potem już nie wyobrażasz sobie życia bez niego, ani siebie w innych kolorach….
Potwór gotowego rozwiązania pożarł Twą kreatywność….

potwór w całej okazałości

Lubicie takie bezpieczne makijażowi rozwiązania? Korzystacie z nich często, czy może wykorzystujecie tylko jeden/dwa cienie z gotowego zestawu? A może niezależnie od pory i stopnia niewyspania same komponujecie cienie na oku?


Następny wpis będzie już dotyczył limitki Essence, obiecuję. 
Zastanawiam się, czy jeśli kiedykolwiek uda mi się dobić do dziesięciu obserwatorów, nie zrobić rozdania. Jak sądzicie?

poniedziałek, 21 listopada 2011

Vampire's Love

Weszłam już w posiadanie wszystkiego co chciałam mieć z limitki Vampire's Love. Wrażenia i recenzje będą jak tylko naładuje mi się bateria od aparatu.
Pani w Naturze była ogromnie zdumiona popularnością tych kosmetyków, tym bardziej że kolory takie ciemne. Powiedziała też dostali tylko tyle produktów, ile mieści się na standzie.

niedziela, 20 listopada 2011

Bo każda kobieta potrzebuje bohatera

Poznajecie mojego superbohatera. 


Oto Effaclar K z firmy La Roche-Posay, zwnay też Pogromcą Niespodzianek. Według producenta jest to lekki krem nawilżająco-matujący, świetny na wszelkie niespodzianki i idealny pod makijaż.
Produkt rzeczywiście jest lekki, łatwo się rozsmarowuje i szybko wchłania. Niemiłosiernie jednak wysusza skórę, sądzę, że jest przeznaczony do cer bardziej problematycznych niż moja. Być może gdybym była nastolatką, byłby odpowiedni. Pachnie... aptecznie?
Używam go zatem punktowo, na wszelki pryszcze, zaskórniki i inne paskudy, zazwyczaj na noc. Spisuje się fenomenalnie! Rano krostki są dużo mniejsze, albo w ogóle ich nie ma, daje radę nawet tym bolesnym podskórnym wredotom, stają się mniej bolesne i dużo mniejsze.
Wiele razy uratował moją twarz przed wielkim wyjściem (nie wiem jak Wam, ale ja najgorsze wypryski mam wtedy, kiedy muszę jak najlepiej wyglądać). Nawet jeśli nie rozwiązał problemu zupełnie, to sprawił, że nie wyglądałam jak czarownica.
Widać, jak każdy superbohater, zajmuje się tylko sytuacjami kryzysowymi, codzienne drobne niedogodności go nie interesują.
Zauważyłam, że nieco przyspiesza gojenie się blizn, ale ich nie rozjaśnia.
Macie takiego bohatera? 

piątek, 18 listopada 2011

Cytryny z Korei

Wbrew pozorom produkt nie jest jadalny ;)

Kolejna recenzja maseczki, tym razem koreańskiej firmy Lioele, zakupionej w Asian Store. Tym razem dostały mi się trzy saszetki cytrynowej, trochę mnie to zmartwiło. Bo co jeśli mi się nie spodoba, albo, nie dajcie bogowie, uczuli? Ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. 
Ze względu na barierę językową nie mogę cytować producenta, oto co twierdzi dystrybutor:
Witaminowy shake! Orzeźwiające owocowe maseczki z zawartością witamin. Nawilżają i odświeżają Twoją twarz. Każda z trójkątnych saszetek zawiera prawdziwe ziarenka owoców. 
6 różnych rodzajów maseczki intensywnie odżywia i głęboko nawilża Twoją skórę. Zmiękczają i oczyszczają cerę z martwych komórek, pozostawiają twarz niesamowicie gładką.
LEMON
Cytryna bogata w witaminę C działa rozjaśniająco i antyrodnikowo oraz witalizuje cerę, która wygląda zdrowiej i młodziej." cytat pochodzi ze strony Asian Store

Dla zainteresowanych, oto co mówi producent. Mam wrażenie, że jest dużo bardziej elokwentny po koreańsku.

Maseczka po otwarciu pachnie słodkimi cytrynami, potem aromat cytryny wietrzeje i pachnie słodko, ale nieokreślenie. Opakowanie, choć dość niezwykłe, pozwala wycisnąć wszystko, a zawartości wystarczy na jedną aplikację. Nie wiem czy to pestki owoców, ale maseczka ma w sobie grudki, jak miąższ gruszki. Producenckich instrukcji stosowania nie jestem w stanie przeczytać, ufam zatem Asian Store i trzymam ją na buzi 15-20 minut, po czym zmywam letnią wodą, robiąc delikatny masaż.
Maseczka ma rozjaśniać i witalizować i rzeczywiście po użyciu skóra wygląda na wypoczętą, jest też rozjaśniona i gładka, a zatem wygląda młodziej. Efekt utrzymuje się dwa-trzy dni, co według mnie jest bardzo dobrym rezultatem. Bonusowo, maseczka bardzo dobrze nawilża, nie muszę po niej stosować kremu. Na produkcję sebum nie wpływa, ale też nie zapycha.
Poza tym, niezwykle miło się jej używa, co w przypadku produktów tego typu jest, moim zdaniem, istotne.
Podsumowując, Vita Shake Lioele to bardzo dobry produkt w przystępnej cenie (9zł za trójpak, czyli 3za sztukę). To tez przykład produktu, który robi dokładnie to co producent obiecał(chyba, że oryginał zawiera zwyczajowy stek marketingowych obietnic, których dystrybutor nie przetłumaczył. Ale czego oczy nie widzą...;).
Używałyście maseczek Lioele? A może innych koreańskich marek? Jest coś, co polecacie?

środa, 16 listopada 2011

Avon Planet Spa sake i ryż maseczka, która koło sake nawet nie stała

opakowanie jak widać mocno już sfatygowane i  wymęczone

Avon budzi we mnie bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony, wiele razy nacięłam się na ich produkty, z drugiej strony trafiłam na parę perełek (które oczywiście, wycofano ze sprzedaży). Maseczka wygładzająca Planet Spa z ryżem i sake należy do pośredniej kategorii- nie jest ani bublem ani perełką.
Maseczka, zamknięta w wygodnej i poręcznej tubce, która całkiem ładnie się prezentuje na półce, ma formę gęstej, białej pasty. Ciężko się ją wydobywa, zawsze też zostanie coś na palcach. Zazwyczaj nakładam ją na wilgotną skórę albo wilgotnymi palcami (tak, wiem, że producent zaleca nakładanie na suchą skórę). Pachnie dość dziwnie, ale nie nieprzyjemnie, dopiero podczas smarowania zapach staje się mocno alkoholowy, szybko jednak znika. Czyżby miało mi to udowodnić, że w produkcji użyto sake?
Gdy maseczka wyschnie, powinniśmy ją zerwać, jest to bowiem według producenta formuła peel-off. Dla mnie maseczka ma taką samą konsystencję jak maseczki glinkowe, i konia z rzędem temu, kto pokaże mi jak ją zerwać, nie zrywając przy tym skóry. Ja ją po prostu spłukuje, co idzie bardzo opornie i często muszę się wspomóc żelem do mycia twarzy.
Producent zapewnia, że maseczka wygładza i oczyszcza i owszem to robi. Nie robi nic więcej, nie miałam po niej ani podrażnień ani uczulenia. Używa jej się dość przyjemnie, ale bardziej luksusowe odczucia dają mi maseczki z Nivea.
Skład jest mocno taki sobie, mam wrażenie, ale ekspertem nie jestem. Składniki od których maseczka wzięła nazwę są na samym końcu listy, więc ich obecność w produkcie jest raczej symboliczna.

A jakie są Wasze doświadczenia z kosmetykami z Avonu? Macie swoich ulubieńców? A może uważacie, że to strata czasu i pieniędzy

poniedziałek, 14 listopada 2011

Tag uderza ponownie

Przyznaję, lubię tagi. To znaczy lubię czytać odpowiedzi na tagi, bo brać udziału już niespecjalnie. Ale ten mnie zainteresował na tyle, że pognałam spacerkiem do łazienki sprawdzić, czego mam najwięcej w moich zbiorach.


Tag wymyśliła Kinga, a oto zasady:
1. Wklej banerek na swojego bloga
2. Napisz od kogo otrzymałaś Tag'a.
3. Pokaż na blogu kosmetyki tych firm, których masz najwięcej. Możesz przedstawić 3 firmy.
4. oTAGuj dowolną ilość osób i poinformuj je o tym.
5. Baw się dobrze.

Ciężko mnie przywiązać do marki, wybierając kosmetyki kieruję się raczej działaniem niż tym, że w domu mam już x rzeczy z tym samym logiem. Po krótkiej analizie wyszło, że najwięcej mam Ziai i Lusha. O ile zdjęcie Lushowej kolekcji byłoby monotonne- cała masa żółtego papieru , a przy tym była tu już kilka razy i nie chcę Was zanudzać, oto ma kolekcja Z. w całej okazałości.



  • płyn do demakijażu oczu
  • płyn do higieny intymnej z kwasem askorbinowym
  • szampon z lawendą do włosów przetłuszczających się
  • krem nawilżający 25+
  • bloker
  • krem pod oczy z bławatkiem

Tak, zaledwie sześć produktów i to największy zbiór jednej firmy, Z kolorówki najwięcej mam Essence, więc też nudy na pudy. Muszę chyba popracować nad moimi zbiorami, by stały się bardziej ekscytujące ;). 

Taguję- tych którzy przeczytali notkę i mają ochotę się pobawić.  

niedziela, 13 listopada 2011

Znowu będzie o Biedronkach

Lavender w swoim komentarzu pod przedostatnią notką wspomniała o micelarnym żelu z Biedronki. Sprowokowała mnie tym samym do wypowiedzi, więc jeśli ten wpis Wam się nie spodoba, ona jest winna ;).
 
nasz bohater w całej swej biało-niebieskiej krasie

Nie lubię tradycyjnych metod demakijażu, tego całego babrania z mleczkami, wacikami, oddzielny preparat do twarzy, oddzielny do oczu- uh. Niektórych zapewne cały proces relaksuje, ale ja zwykle zmywam makijaż tuż przed snem i chcę mieć to jak najszybciej za sobą. W związku z tym szukam produktów, które:
  • działają szybko i skutecznie
  • można zastosować do twarzy i oczu
  • nie zrobią z mojej twarzy wiórka
Micelarny żel do mycia i demakijażu Be Beauty brzmiał jak ideał. I niemal się nim okazał.
Wiem, że wszyscy wiedzą jak wygląda i jak działa, więc tylko szybko wspomnę, że jest to bezbarwny żel o przyjemnym zapachu, który nie pieni się ani trochę. Nie zawiera alergenów i barwników, ale w składzie są parabeny.
Żel świetnie sobie radzi ze zmywaniem makijażu, poza tymi przypadkami gdy sobie nie radzi. A nie radzi sobie na tyle zaskakująco, że nie mogę w żaden sposób generalizować. Zmywa tusz Maybelline i Essence bez problemu, ale nie radzi sobie z Clinique. Tak samo nie jest w stanie zmyć kredki do oczu Basic, ale inne, nawet eyeliner w płynie z Sephory, już tak.
Po użyciu moja skóra jest gładka i czysta, ale ściągnięta, muszę zaraz nałożyć krem, nie zauważyłam też żadnej poprawy jeśli chodzi o zaczerwienienia. Producent obiecuje nawilżenie, no cóż, nie będę komentować.
Uwielbiam ten i na pewno kupię go nie raz. Jest szybki, skuteczny, a za tak śmieszne pieniądze mogę mu wybaczyć(kosztuje tyle samo co kanapka u mnie w pracy), że nie spełnia wszystkich obietnic.

piątek, 11 listopada 2011

W płot kulą z Biedronki

jako tło wystąpiła póleczka z ikei



Pamiętacie letnią promocję w Biedronce i masła Be Beauty, które można było w niej kupić? Do tej pory pojawiają się o nich notki na blogach. Okazały się bardzo popularne, w dodatku wiele osób je chwali.
W pamiętnej promocji kupiłam kilka rzeczy, między innymi masło do ciała Be Beauty Body Spa Japonia. Nie jest to masło tak maślane jak te z TBS, konsystencją przypomina te z Bielendy, ma delikatny pastelowy kolor. Producent obiecuje, że masło wygładzi skórę, a zapach odpręży, złagodzi stres i zmęczenie. 
Zdjęcie przedstawia zużycie na dzień dzisiejszy:
Tak, w prawym górnym rogu masło nie jest nawet naruszone. 

Masło mnie nie uczuliło. Nawilża przyzwoicie, skóra rzeczywiście jest gładsza. Ale co z tego, skoro nie mogę go stosować? Chodzi o zapach.
Producent ma rację, twierdząc, że zapach jest wyjątkowy i intrygujący.
Nie wiem do czego miał nawiązywać, bo lotos to nie jest, ale dla mnie jest nie do zniesienia. Przy tym jest niezwykle trwały, czepia się ubrań i pościeli, kilka minut wystarczy by wyperfumować całą łazienkę. Do tego stopnia mnie odpycha, że po każdym użyciu muszę się psiknąć perfumami, inaczej nie dam rady zasnąć.
Myślałam, że przywyknę, albo że zapach wywietrzeje z czasem. Nic z tego.
Przez to mam na półce zupełnie bezużyteczny dla mnie produkt. Nie mogę go nazwać bublem, spełniałby swoje zadania, gdyby nie ten jeden feler. Zatem jak go nazwać? Kulą w płocie?

Istnieją produkty, których nie jesteście w stanie używać ze względu na jakąś drugorzędną cechę, zapach, kolor czy konsystencję? 

czwartek, 10 listopada 2011

Ogórek i Limonka czyli trzy w jednym



Lubię produkty X w jednym- żele do twarzy z peelingiem, szampony z odżywką itp. Oszczędzają czas i dają mi poczucie, że robię dwie rzeczy naraz. Każdy przecież chce być Napoleonem ;).
Na początku zastanawiałam się jaka jest różnica między peelingującym żelem myjącym a peelingiem. Z opisu na tubie wydedukowałam, że chodzi o użycie żel udo innych części ciała niż twarz. Nie przetestowałam jednak tej opcji, podobnie jak serum, możecie więc uznać recenzję za niepełną.
Opakowanie jest praktyczne. Szata graficzna Bielendy nie do końca mi się podoba, ale akurat seria Ogórek i Limonka wygląda przyzwoicie. Napisy w dwóch językach są czytelne, zaś sam opis rzeczowy, choć momentami uderza w marketingowy bełkot.
Żel pachnie trochę ogórkowo, trochę cytrusowo, ale zapach nie jest zbyt intensywny i szybko znika. Jest dość wodnisty, ale dzięki temu nie trzeba wkładać wiele wysiłku w wyciśnięciu go. Ścierające cząsteczki są małe, ale jest ich dużo i nieźle działają, nie są za to zbyt ostre. Miła odmiana po kilku produktach, przypominających papier ścierny. Kilka razy użyłam go do demakijażu i poradził sobie ze wszystkim.
Wydajność? Kupiłam go na początku listopada, na zdjęciu widać, że mam go już bardzo niewiele.
Producent obiecuje, że korzystając z żelu osiągnę „Idealnie matowa, świeżą i wyjątkowo gładką skórę przez cały dzień.  Przebarwienia i podrażnienia zredukowane”
To niemal zbyt proste.
Zacznijmy od tego, że żel naprawdę fajnie odświeża skórę. Nie jest to tak mocne uczucie jak w przypadku produktów z mentolem, ale wyczuwalne. Nie przesusza, parę razy użyłam zapomniałam o kremie i nic się nie stało. Efekt znika jednak po kilkunastu minutach.
Podobnie jest z matowieniem i wygładzeniem. Po kilku godzinach skóra zaczyna się świecić, nie zauważyłam, żeby żel opóźniał tą chwilę.
Właściwie nie miewam podrażnionej skóry, więc nie wiem na ile produkt Bielendy koi, zawiera ogórek i aloes, więc powinien. Przebarwienia redukował tak samo, jak na przykład zielony żel Garniera, czyli niemal wcale.
A zatem, jeśli wziąć pod uwagę informacje od producenta, to żel nie spełnia żadnego, czyli jest do kitu.
Ale jeśli uznamy przechwałki za zwyczajny marketingowy bełkot (bo każdy produkt musi być naj), to Ogórek i Limonka jest bardzo porządnym żelem do mycia twarzy.
Polecam go wszystkim, którzy są już znużeni miętą w kosmetykach, albo wyrośli już z trądzika młodzieńczego i preparaty z kwasem salicylowym są dla nich zbyt mocne. 

sobota, 5 listopada 2011

Łazienka Project i zużycia

Po miesiącu projektu łazienkowego udało mi się zużyć jedna trzecią Honey I washed the kids i może dwadzieścia procent galaretki Lushowej, a także zupełnie wykończyłam trzy produkty.

  • żel Be Beauty Japonia – o którym już pisałam w ulubieńcach sierpnia. Podtrzymuję wszystko co tam napisałam.
  • Orginal Source płyn do kąpieli – kupię kolejną butelkę jak tylko skończę projekt. To jak kąpiel w rozpuszczonych czekoladkach After Eight.
  • Peeling żurawinowy TBS- do pustego opakowania przelałam trochę peelingu mango i zostawiłam u rodziców. Zdążyłam tuż przed pojawieniem się nowej świątecznej kolekcji w The Body Shop.
Na wykończeniu znajduje się już żel Adidasa, zostały może dwa użycia, ale nad nim pracuje TŻ.
Oprócz tego zużyłam w październiku:


  • mleczko Garnier podstawa pielęgnacji – bardzo je lubię. Pachnie świeżo, usuwa wszystko co powinien. Więcej od mleczka kosmetycznego nie wymagam. Jak widac po opakowaniu, wycisnęłam do ostatniej kropli.
  • Szampon wzmacniający Joanna – na początku nie spodobał mi się, włosy po nim były przyklapnięte i splątane. W miarę zużywania pokazał swoje zalety, włosy stały się milsze w dotyku i lepiej wyglądały.
  • Masło do ciała Duo Macadamia z TBS – ciekawy pomysł i fajny kosmetyk, ale ciężko było wydobyć końcówkę kosmetyku. Z chęcią kupiłabym pełnowymiarowe opakowanie lżejszej części kosmetyku.
  • Próbka BB kremu Missha – bardzo przypadł mi do gustu, zastanawiam się nad pełnowymiarowym opakowaniem.
  • Zmywacz Sensique- buteleczki brak, bo wraz z odlewką Nailty została u rodziców. Nie polecam, działa słabo musiałam się nieźle namęczyć by zmyć lakier.
Na razie to wszystko. Nie jestem może przodownikiem zużywania, ale co tam :). Mam nadzieję, że w listopadzie pójdzie mi lepiej. 

piątek, 4 listopada 2011

Moja muzyka TOP TEN

zdjęcie z deviantart.com


Znalazłam ten tag na kanale YouTube Kiediski i po prostu musiałam zrobić. Muzyka towarzyszy mi od urodzenia, właściwie słucham zawsze i wszędzie- w środkach komunikacji miejskiej, podczas prac domowych, gdy czytam, gram odpoczywam. Przez wiele lat zasypiałam przy radiu, a Piotr Kaczkowki może mi czytać instrukcję obsługi pralki- i tak będę słuchać w zachwycie.
Kolejność, poza pierwszą trójką, jest całkowicie przypadkowa.
Uprzedzam, że moja lista zawiera wyłącznie zespoły rockowe, co zrobić, uwielbiam gitarowe granie.
  1. Queen – moja pierwsza muzyczna miłość. Do tej pory, gdy słucham Who wants to live forever mam łzy w oczach. Uwielbiam za rozmach, pogodę, za teksty mówiące o rzeczach ważnych i te bardziej zabawowe. Tylko oni mogli umieścić na jednej plycie operę, hard rock i ballady i we wszystkim być wiarygodni.
  2. Jethro Tull – a właściwie Ian Anderson. Za teksty, które mówią o ważnych rzeczach ( cały album Aqualung!), i połączenie rockowych gitar z fletem poprzecznym. A także za „bojową pozę Iana Andersona”.
  3. Led Zeppelin/ Ozzy Osbourne – muzyka mego dzieciństwa (wraz z Maciejem Zembatym śpiewającym Cohena i Markiem Grechutą). Klasyczny rock, wirtuozeria gitar i charyzmatyczni wokaliści. Towarzysze wszystkich bólów dorastania.
  4. HIM – jest w ich piosenkach coś takiego, że wchodzą mi do głowy i nie chcą wyjść. Muzycznie nie ma co porównywać z pierwszą trójką, nie ta klasa grających, ale głos Ville Valo jest niesamowity. Inne wykonania Wicked Game już mi się nie podobają.
  5. Metallica – kocham sposób w jaki James Hetfielda śpiewa, lubię te bombastyczne gitarowe solówki(choć czasem są zbyt monotonne). Ostatnio wrócili do „starego” brzmienia, i chwała im za to, St.Anger zlewało się w jeden utwór.
  6. Deep Purple – kolejny klasyk, którego nie mogło tu zabraknąć. Idealny do podróży samochodem, zwłaszcza starsze kawałki. No i Sometimes I feel like screaming to idealne dla mnie połączenie balladowej liryki i gitarowego kopa.
  7. Within Tempation – nie przepadam za kobiecymi wokalami, zwłaszcza tymi operowymi, ale ten zespół ma w sobie to coś. Może uśmiech wokalistki? Muzyka to głównie hałas i efekty specjalne, natomiast śpiew jest tak ekspresyjny, że rekompesuje wszystko.
  8. Type O Negative – najmroczniejszy z całego zestawienia. Nie słucham gdy mam gorszy nastrój, bo to dołująca muzyka. Słuchałam namiętnie w klasie maturalnej, gdy całe moje życie stało na głowie i pomogło zachować równowagę psyhiczną.
  9. Guns 'N Roses/ Slash – trzy ich płyty mogę słuchać na okrągło, czwartej wcale. Podziwiam wizję Axla, szkoda że się w niej zagubił. Jeden z nielicznych zespołów gdzie wokal i warstwa instrumentalna idą łeb w łeb. Wiem, że z powodu sporów nie powinnam umieszczac Slasha w jednym punkcie z Axlem, ale dla mnie jego nowa płyta to przedłużenie Gunsów, tylko bez wokalisty.
  10. TSA/Republika – oglądaliście Akademię Pana Kleksa? Pamiętacie marsz wilków na królestwo Mateusza? Piosenka w tle to właśnie TSA. Kawał dobrego rockowego grania, dość ciężkiego i depresyjnego, więc nie polecam na jesienne smuteczki. Republikę kocham za wizję i jej realizację.
grafika z netu

Honorowa wzmianka- czyli wykonawcy, których niektóre utowry uwielbiam, ale nie całokształt:
Eric Clapton Layla (tylko stare wykonanie z Derek & Dominos); Perfect; Pink Floyd; Uriah Heep; The Police; Lipnicka&Porter; Dire Straits; Evanescence; X-Japan; Iron Maiden; King Crimson; Adele; Nickelback; AC/DC; Marek Grechuta; Lady Pank; Nirvana; Korn; Aerosmith; Megadeath;

Nie taguję nikogo, ale strasznie jestem ciekawa Waszych typów.

środa, 2 listopada 2011

Przyszedł listopad, czas na ulubieńców

Wiem, wszyscy piszą teraz notki o ulubieńcach ubiegłego miesiąca. Ale wszyscy mają mambę, mam i ja :). A zatem, oto kosmetyki, które szczególnie przypadły mi do gustu w październiku. Nie ma tego dużo, nie bójcie się.


  • Clinique 3 kroki, tonik typ 2 – uwielbiam. Mogę używać dowolnego żelu do twarzy i kremu (oczywiście dobranego do mojej cery), a moja skóra wygląda przyzwoicie. To już chyba moja trzecia butelka (nie liczę miniaturek z zestawów podróżnych).
  • Nailty czyli zmywacz do paznokci z Biedronki. Początki były ciężkie, zapach wywoływał u mnie mdłości, ale teraz jest już lepiej, nie zmywam paznokci przy otwartym na oścież oknie. Działa najlepiej ze wszystkich wypróbowanych przez mnie zmywaczy, dał radę nawet lakierowi z brokatem.
  • Balsam do ciała z oliwką Yves Rocher – przyszła jesień, znudziły mi się masła. Balsamy z YR bardzo lubię , przede wszystkim za zapach, poza tym aplikacja jest szybka łatwa i przyjemna. Nawilża jak należy, wchłania błyskawicznie, czego chcieć więcej?
  • Lakier Sensique Sky over silk road łatwo się nakłada, przyzwoicie trzyma, no i ten kolor! Uwielbiam go za sposób w jaki podkręca każdy, nawet najzwyczajniejszy strój.
  • Rimmel Drop of Sherry za poratowanie, kiedy flamaster Caprice splatał mi figla i znikł ze środka ust, pozostając na krawędziach. Zwraca uwagę, ale nie jest tak ostry jak klasyczna czerwień.
  • Paletka Sleek, Oh so special! Jak ja robiłam makijaże bez niej? Sprawia, że poranna toaleta jest dużo łatwiejsza. Cienie są dobrane tak, że wpadka jest właściwie niemożliwa. Gdyby jeszcze zawierała w sobie jakąś zieleń, zostałaby KWC ;)

    Czy muszę pisać, że jestem straszliwie ciekawa Waszych ulubieńców :)? 

wtorek, 1 listopada 2011

Poznajcie panią Rosevelt

zdjęcie z catrice.eu

Meet Mrs.Rosevelt to farbka do ust oferowana przez Catrice. Bardzo się cieszę, że mój wybór nie ogranicza się już do Astora i Max Factor.
Pani Rosevelt to najciemniejszy z oferowanych przez Catrice róży. Według producenta, to produkt delikatnie dodający koloru, nawilżający usta, a w dodatku poprawiający nam humor owocowym aromatem. Niestety, nie zmywa i nie sprząta ;).

a tak wygląda mój egzemplarz

Zacznijmy od opakowania, w porównaniu z flamastrem Astora, jest dużo poręczniejsze i wygodniejsze. Jedyny minus, zatyczka nie da się założyć na końcówkę- więc trzeba jej pilnować. A szkoda. Farbka pachnie owocowo- kwiatowo, jak słodycze, ale nie zauważyłam, żeby zapach poprawiał mi humor.
Przejdźmy do meritum. Już jedna warstwa wystarczy by podkreślić usta, ale jeśli chcemy bardziej dramatycznego efektu, można dołożyć kolejne. Ja zazwyczaj poprzestaję na pierwszej. Końcówka flamastra jest całkiem miękka, ale czasem drapie. Zaraz po nałożeniu można jeszcze dokonać poprawek, po chwili jednak farbka wsiąka w wargi.
Kolor jest intensywny, ale nie tak jaskrawy jak Astorowa Grenadine, dużo bardziej przystosowany do dziennego makijażu. Jeśli nie dodamy błyszczyka, kolor jest matowy, jakbym najadła się malin.

prezentacja naręczna koloru, jedna warstwa

Co do nawilżania- NIE nawilża, wręcz wysusza, sztyft ochronny jako baza to mus. Ja dodatkowo smaruję usta Carmexem chwilę po aplikacji. Za to wysuszanie wielki minus. (Minusa by nie było, gdyby producent się nie zarzekał, że nawilża. Tak, jestem złośliwa małpa, rozliczam firmy ze składanych mi obietnic.)
Kolor utrzymuje się ok. czterech godzin, jeśli nie jemy i nie pijemy. Ściera się dość nierówno, najpierw na środku warg, potem przy krawędziach. Wygląda to średnio, zazwyczaj albo poprawiam drugą warstwą, albo przykrywam szminką( Drop of sherry z Rimmela świetnie się spisuje). Farbka Astora i Essence schodzą dużo ładniej.
Zmywa się bez problemu, wystarczy zwykły płyn/chusteczka do demakijażu, mimo że producent zaleca środek do makijażu wodoodpornego. Zbytnia ostrożność :).

po pięciu minutach umyłam ręce zwykłem mydłem.

Podsumowując, Meet Mrs. Rosevelt to dobry produkt. W swoim przedziale cenowym nie ma konkurencji, ale wytrzymuje nawet porównanie z flamastrem Astora. Gdyby ładniej się ścierał byłabym zachwycona, tak jestem tylko bardzo zadowolona. 

Korzystacie z farbek do ust? Lubicie je?